Tego lata nie zaliczę do straconych 🙂 . Nie powiem, że „wyjeździłam” się na końskim grzbiecie, bo do tego uczucia sytości jeszcze mi daleko, ale… było dobrze! Dzięki nowym, końskim znajomościom odkryłam nowe stajnie z pięknymi i… nowymi w swej postaci terenami 🙂 . I co ważne, „nowości” w tym roku mogłam odkrywać już z obiema córkami. Zarówno ja, jak i 13-letnia Jula i 11-letnia Ala byłyśmy gotowe na nowe „uczucia”, „odczucia”, „wrażenia” na końskim, kochanym grzbiecie.
Tak sobie myślę, że osoby, które dobrze jeżdżą, spędzają z końmi wiele czasu, już nie pamiętają tych uczuć, tych pierwszych zagalopowań, pierwszych terenów, upadków, bijącego ze strachu serca. Szybko się zapomina. Cieszę się, że jeszcze to pamiętam i że mogę tym się dzielić. Pewnie za kilka lat i ja zapomnę. A warto o tym mówić.
Pamiętam, jak – siedząc na koniu 3-4 lata temu – myślałam „Ja pewnie nigdy nie będę pędzić pełnym galopem 🙁 ”. Pamiętam to… pamiętam ten gorzki smak, to poczucie własnego beztalencia (tak mi się zdawało, że do tego trzeba talentu)… Jak dobrze, że się nie poddałam, nie uległam frustracji, nie rzuciłam tego wątpliwego „hobby”, jak dobrze, że znalazłam drogę do „oświecenia” 🙂 (a przez to drogę do przełamywania impasów w nauce jazdy konnej).
Jeszcze nie chce mi się wierzyć, że potrafię cwałować na otwartej przestrzeni z rozwianymi włosami (no dobra, ściemniam – pod kaskiem moje niedługie włosy nie są rozwiane, tylko przyklapnięte na maksa 🙂 ). Szczęście tym większe, że za moim cwałującym koniem mogą podążać, również z prędkością światła (takie mam wrażenie! 🙂 ), moje dwie córy. Przed nami bezkres, pod nami motor z napędem na 4 kopyta, potężna siła zabierająca nas w nowe przestrzenie ciała i umysłu. A w głowie zero strachu, w mięśniach zero spięcia, zero myśli w stylu „prowadzę na pewną śmierć mnie i moje piękne córy” 🙂 .
Takie myśli pojawiałyby się w mojej głowie jeszcze rok temu. Bałam się ich, więc plany o szybkich galopach odkładałam na bliżej nieokreśloną przyszłość. W końcu gdzie mi się śpieszyło?
To nie tak, że nie zdarzyło mi się szybko galopować w terenie. O tak!!! Zdarzyło mi się… ale nie było to miłe i pożądane uczucie 🙁 . Raz zostałam „porwana” przez konia 🙂 (czyli, innymi słowy, koń poniósł). No cóż… nawet nie wiem, co myślałam… Chyba, przez totalne zaskoczenie i pełny szok, odcięło mi mózg, bo nie pamiętałam nic z teorii pod tytułem: „Co robić, jak koń poniesie? Jak go zatrzymać?”. Moje ciało było po prostu zestresowanym workiem na grzbiecie pędzącego rumaka. Podejrzewam, że moje oczy były jak dwa denka od słoika. Pamiętam mocno bijące serce jeszcze długo po tym, jak konik (na szczęście!) sam zatrzymał się na końcu łąki 🙂 .
Drugi raz pędziłam po łąkach, ściągając się z innymi końmi… Chyba nie do końca dogadałam się z instruktorką, że jeszcze nie powinnam być dżokejem 🙂 . I ponownie – dwa denka zamiast oczu, szumiące myśli, że koń zaraz się potknie i zwalę się jak długa, tracąc na zawsze moje kruche życie… Znów strach, bijące serce.
Jak cudownie, że teraz, na buzującym z nadmiaru ekscytacji koniu szykującym się do cwału, nie czuję się jak na bombie zegarowej 🙂 . Jestem spokojna, wiem, co robić, by pomóc mu opanować emocje i prosić, by czekał na mój sygnał do startu. Wiem, jak – z pewnością siebie i bez oczu jak denka od słoika – powiedzieć mu: „Stop! Przechodzimy do kontrolowanego galopu!”. Czuję, że kontroluję sytuację, czuję, że jestem bezpieczna, że jest we mnie spokój. I tylko z takimi uczuciami jestem w stanie przenieść się w nowe przestrzenie ciała i umysłu, brać maksimum szczęścia z tej pięknej chwili, kiedy to kask pod wpływem szybkości jeszcze bardziej przypłaszcza mi fryzurę 🙂 .
W jeździectwie nasze przygotowanie fizyczne – wg mnie – musi iść w parze z przygotowaniem PSYCHICZNYM. A tego przygotowania często nie da się, ot tak, przyśpieszyć. Wracając do moich szybkich galopów. O co mi właściwie chodzi? Przecież w końcu nie spadłam z konia, wspaniale galopowałam, super trzymałam się w siodle. Tylko pytam: Co z tego? Karolina Ferenstein-Kraśko w swojej książce „Konie. Pasja od pokoleń” pisze słusznie, że jeździć na koniu (w trzech chodach) można nauczyć się już po kilku tygodniach intensywnych treningów. Ale co z przygotowaniem psychicznym? O tym, jak wynika z moich doświadczeń i obserwacji, nie mówi się w stajniach rekreacyjnych za często. Więc ja będę o tym mówić! Wielki CYKOR – Ela sprzed 3 lat! I mówię Wam – takich cykorów nie brakuje na ujeżdżalniach 🙂 .
A co wpłynęło na mój „rozwój psychologiczny” jako jeźdźca? Oczywiście, praktyka i przebywanie z końmi, ale też, przede wszystkim, poznanie natury, instynktów, motywacji i komunikacji z końmi. Jak piszę w mojej książce „Jazda konna naturalnie! Co ten koń sobie myśli?” – „Koń to nie rower, nie da się dobrze jeździć na koniu bez poznania jego duszy”.
Każdy z nas ma swoje tempo, jak ja to nazywam, „rozwoju psychologicznego jeźdźca”. Jeśli chodzi o mnie, szło mi opornie. Jestem mieszczuchem wychowanym bez towarzystwa jakiegokolwiek zwierzęcia, co nie pomogło. Zaczęłam z perspektywy „Koń to wielkie zwierzę, które może ugryźć i kopnąć”, jakże innej od obecnej: „Koń to pozbawiony agresji przyjaciel człowieka”.
Kocham tereny. Zachwycam się pięknem świata z grzbietu konia. Cieszy mnie poranna mgła, zapach drzew, zieleń lasów, ogromna przestrzeń po zżętej pszenicy. Cieszy ciepło i bliskość cudownego, wrażliwego zwierzęcia, jakim jest każdy koń. Siedząc na jego grzbiecie, ciągle o nim myślę. Pytam go w myślach: „Czy wygodnie Ci ze mną? Czy fajnie Ci ze mną? Czy nie jestem zbyt wielkim ciężarem?” (nawet 55-kilogramowa amazonka może wydawać się 100-kilogramowym workiem cementu 🙂 ).
TERENY. POLECAM!! Te świadome najbardziej 🙂 .
P.S Pierwsze szybkie galopy polecam na hucułkach na ścieżkach w lesie… Pęd jest ciut wolniejszy i do ziemi jakoś tak bliżej 🙂 .