Rajd z pławieniem koni

Piękne wspomnienia…

Pławienie koni. Kupa radości, takiej dziecięcej, takiej z głębi serca. Lubię taką radość 🙂 Wszyscy śmialiśmy się do siebie jak dzieci na podwórku. Kupa dorosłych ludzi (to był rajd tylko, tym razem, dla dorosłych) śmiejących się i zarażających się śmiechem nawzajem.

Konie dają tyle radości 🙂 Na tak wiele sposobów!

Czy konie lubią wodę? Czy lubią się kąpać? Nie zawsze, nie tak od razu. Koń musi przyzwyczaić się do wody, musi się z nią oswoić. Nie rodzi się z tym. Koń może bać się wody. Ba! Nie tylko wody, ale i kałuży! Dlaczego? Bo konie inaczej widzą wodę. Szerzej o tym pisałam w książce „Jazda konna naturalnie! Co ten koń sobie myśli?” O książce

Zatem mój koń Dominik, na przykład, sam z siebie nie chciał zanurzyć się cały w wodzie. Musiałam go prosić, zachęcać, ośmielać, namawiać. Tam gdzie pławiliśmy konie ze Stajnią Nawojowa Góra, w tym jeziorku, w jednym miejscu woda jest głębsza. W jednym miejscu koń na chwilkę traci grunt pod nogami i musi płynąć. Mój Dominik szybciutko przepłynął to miejsce i nie chciał już więcej tu wracać (na co się zgodziłam). Ale obserwowałam jak inne konie (np Diplodok) wręcz upajały się kąpielą. Były całe zanurzone (spójrzcie na zdjęcie). Stały i wydawały z siebie pomruki zadowolenia.

(na zdjęciu szczęściara Kasia na Diplodoku)

Są konie, które dadzą się namówić tylko na zamoczenie nóg i szybko uciekają na brzeg. Dopiero po dłuższej pracy z zaufanym jeźdźcem mają szansę na pokochanie pływania

Spróbujcie pławienia! Polecam

Zdjęcia Katarzyna Arak

Po co te konie? Po co te koty?

Ile ja zawdzięczam koniom… Ile moja rodzina zawdzięcza koniom.

Trochę pisałam już o tym w poście Uważność słowo klucz. Nie tylko w jeździectwie oraz w swojej książce O książce – szczególnie w rozdziale „Dla Mamy i Taty”, rozwiewając wszelkie wątpliwości pod tytułem: „Czy warto wozić dziecko na naukę jazdy konnej, czy warto płacić”. Dzisiaj jednak chciałam do tego coś jeszcze dodać.

W styczniu zaadoptowałam dwa koty. Zwykłe dwa „dachowce”. Znajomi nie ukrywali zdziwienia. „Co za przemiana?” – komentowali. Od zawsze bowiem deklarowałam, że nie możemy mieć zwierząt ze względu na częste wyjazdy – zarówno służbowe, jak i prywatne (pierwsza z moich pasji to podróżowanie).

Ale konie namówiły mnie do tego 🙂 „Jak to?” – zapytasz. Ano tak – miłość do jednych zwierząt przenosi się na drugie, trzecie… To jest zaraźliwe i nie można tego powstrzymać. Koniarz staje się też psiarzem, kociarzem. Kociarz koniarzem itp. Jeśli otworzysz serce dla jednych zwierząt, okazuje się, że jest tam też wiele miejsca dla innych. Najpierw pokochałam konie, potem wszystkie psy, koty, myszki, wiewiórki, motylki, żuczki… Już nie jestem w stanie przejść obojętnie koło kota na ulicy i nie uśmiechnąć się do niego! Już nie jestem w stanie nie pogłaskać psa czy nie obejrzeć się za ćwierkającym ptaszkiem. Zwierzęta wzbudzają we mnie tyle pozytywnych emocji, tyle uśmiechu, radości! Będąc w ich towarzystwie, czas nagle zatrzymuje się i nie liczy.

Kiedyś nie zauważałam zwierząt. Patrzyłam na nie, ale nie widziałam ich. Wiem to z perspektywy czasu. Były mi obojętne. Zero emocji. W rodzinnym domu nie było zwierząt, u babci nie było zwierząt. Zwierzę spotykane na ulicy czy w domu sąsiadów raczej wzbudzało lekki niepokój (ugryzie, pobrudzi) niż pozytywne skojarzenia. Świat zwierząt był mi nieznany, daleki, obojętny. Aż przyszły konie. Najpierw stosunek do nich również był nijaki. Koń przecież służy do jazdy konnej, do rekreacji, do miłego spędzania czasu, prawda? Nie wiedziałam, że kontakt z koniem tyle może wnieść w życie człowieka (nie wiedziałam, że każde zwierzę może wnieść tak wiele w życie człowieka). Konie uczą empatii, cierpliwości, szacunku, uczą czytać emocje – swoje i innych stworzeń, dają ciepło, miłość, towarzystwo, są naszym lustrem… Lista jest długa. I jak człowiek otworzy serce, dostrzeże piękno w tym zwierzęciu, to nawet nie zdąży się obejrzeć, a miłość przeniesie się na następne i następne. Będąc tego świadoma – jak bardzo zwierzęta mogą wzbogacić człowieka, jego życie – postanowiłam zaadaptować kotki. Dla siebie – ale też, przede wszystkim, dla dzieci. Im większa bliskość ze światem zwierząt (niestety, w stajni nie możemy bywać codziennie), im większa miłość do tych najbardziej bezbronnych, tym większa szansa na bycie kochającym, empatycznym, otwartym człowiekiem. Jeśli mam możliwość ofiarować to sobie i rodzinie, to jak z tego nie skorzystać 🙂 ? (lepiej skorzystać po 40 stce niż wcale 🙂 ).

Lilo i Candy – dwa kotki, które znalazły u nas dom dzięki koniom. To nasze mistrzynie ZEN. Codziennie przypominają nam, co w życiu jest najważniejsze 🙂 Miłość i przytulanie 🙂

PS Dzięki pomocy sąsiadów da się ogarnąć wyjazdy i posiadanie kotów. Jest to czasem skomplikowane – ale warto. Lilo i Candy odpłacają z nawiązką 🙂

PS 2. Statystyki nie kłamią. Nowe pokolenie jest nawet o 40% mniej empatyczne niż poprzednie. Technologia zabija kontakty międzyludzkie, wypycha z naszego życia kontakt z przyrodą. Nie dajmy się! Bądźmy zmianą w świecie. Na lepsze 🙂

Mam pomysł! Nauka spadania i woltyżerka dla początkujących

Gdybym tak umiała puścić się… na koniu. Gdybym tak umiała odłączyć mózg od ciała. Gdybym tak umiała odłączyć myśli, umysł od ciała. Osiągnęłabym kolejny poziom jeździectwa, kontaktu z koniem. Myśli często bardzo przeszkadzają. Umiejętność „puszczania się” jest nieprzecenioną umiejętnością. Nie tylko w jeździectwie 🙂 (ten termin zapożyczyłam od mojej Przyjaciółki, która bynajmniej  z jeździectwem nie ma nic wspólnego. Termin padł podczas naszej niekońskiej, ale filozoficzno-duchowej rozmowy 🙂 ). Wracając do tematu – moje myśli ograniczają mnie. Ten koleś we mnie ciągle do mnie gada. Mówi: „Przecież nie będziesz galopować na oklep na tym koniu! Znasz go.To głupi pomysł. Przecież jak on zacznie hamować, to z pewnością spadniesz!”, „Nie… skok przez przeszkodę 1 m? Zwariowałaś! Zobaczysz, że zęby zostawisz na drążku!”, „Jazda z zamkniętymi oczami? No dobra – ale tylko na 5 sekund! Teraz otwieraj oczy! Już! Skąd wiesz, co koniowi przyjdzie do głowy??”, „Nie, nie! Jesteś nieodpowiedzialna! Nie próbuj skakać z konia w galopie! Połamiesz się! W kłusie?? Też głupi pomysł. Ja tego nie popieram! Będziesz żałować. Chcesz chodzić w gipsie? Proszę bardzo!”.

Gada do mnie i gada. Czasem mówię mu „Spadaj! I tak spróbuję!”. Czasem: „No dobra… może masz rację. Może jeszcze za wcześnie. Może jeszcze nie jestem na to dobrze przygotowana”.

Czasem, jak zadziałam wbrew temu kolesiowi we mnie, to wszystko idzie gładko. Czasem jednak on ma rację 🙂 I nie jest to dziwne. Koleś umie mnie przegadać! Moje myśli projektują wydarzenia. Nieświadomie wysyłają potajemne sygnały do mojego ciała. Ciało spina się, przygotowuje na najgorsze! Nasz mózg działa na nasz oddech, rytm serca, mięśnie. Koń to czuje. Czuje, że ciało jest z lekka zaniepokojone. My, ludzie, często nie zdajemy sobie sprawy, jak działają zmysły konia (o tym szerzej pisałam w „Jazda konna naturalnie!…”), jak wyczuwają najmniejsze oznaki zawahania, strachu, stresu. Dla nas jest to już poziom telepatii. Więc jak koń wyczuwa reakcję naszego ciała na mowę tego kolesia w nas (umysł, mózg), to sam zaczyna czuć się niepewnie i wycofuje się np. ze skoku. Jeśli ten koleś w nas mówi naszemu ciału, że spadnie, to nasze ciało już się spina, już się przygotowuje na upadek. I to się dzieje.

Proste. Żadna wiedza odkrywcza. To, o czym myślimy dzieje się.

No dobra. To jak przegadać tego kolesia? Trzeba mu pokazać, że nie ma racji. Jak kilkanaście razy (jednemu wystarczy 3 razy, innemu 33) pokażemy mu, że w galopowaniu na oklep nie ma nic niebezpiecznego, niepokojącego, to wreszcie przestanie gadać. Jak zaliczymy kilkanaście upadków, które nas jednak (wbrew gościowi) nie zabiły, to facet się podda. Inaczej mówiąc – nauczymy go myśleć inaczej (nauczymy nasz mózg myśleć inaczej). Inny sposób to wyłączyć kolesia, nie dać mu dojść do głosu 🙂 Ale to trudniejsza sztuka (i temat na oddzielny post. Dodam tylko, że bardzo pomaga medytacja i trening uważności 🙂 ). Bardzo trudno jest opanować przepływ goniących myśli. Robić coś i nie myśleć. Być tu i teraz, w tym momencie. Nie myśleć o przyszłości (że spadnę), nie myśleć o przeszłości (że już nie raz spadłam), tylko – jak to mówi moja przyjaciółka – po prostu puścić się!

Jeszcze nie raz się puszczę 🙂 Na pewno. Tylko muszę popracować nad tym gościem we mnie 🙂

Pocieszające jest to, że wiele dyskusji z tym gościem już wygrałam. Jak pisałam w poście Nigdy, przenigdy nie będę… , wiele kamieni milowych w jeździectwie za mną. Ale poprzeczka rośnie…dyskusje coraz trudniejsze.

I nawiązując do powyższego wywodu, wpadła mi genialna myśl do głowy (wpadła już jakiś czas temu 🙂 Wspaniale byłoby zacząć naukę jazdy konnej od nauki spadania, wykonywania różnych akrobacji na koniu, od woltyżerki! (a potem dodać wszystkie inne przerażające nas elementy). Uważam, że ten pomysł jest genialny! Ile strachów, lęków można by wtedy przeprojektować! Można by, w krótkim czasie, przegadać kolesia mówiącego do nas, w nas. Gościu byłby przegrany. Ile zaoszczędzilibyśmy czasu na niepotrzebne wewnętrzne dyskusje! Jak szybko robilibyśmy postępy obalając kolejne mity tworzone przez kolesia w nas. A ile przy tym zabawy, śmiechu! Czasem strachu – ale szybko poskromionego 🙂 Wyobrażacie sobie takie lekcje? I wyobrażacie sobie tak przygotowanych, oswojonych jeźdźców (bo to co najbardziej nas ogranicza to strach przed upadkiem!)? Co za wspaniały „materiał” do dalszej nauki, co za ulga dla instruktorów w ich pracy 🙂

A może gdzieś już są takie stajnie, gdzie nauka jazdy na koniu zaczyna się od figlowania na jego grzbiecie, od przełamywania własnych strachów? Koniecznie dajcie mi znać 🙂

PS I ważna uwaga – początek nauki jazdy konnej to pojęcie względne. Niektórzy po miesiącu są początkującymi, inni po roku są dalej początkującymi, a inni potrzebują jeszcze więcej czasu 🙂

PS II Zdjęcia zrobione podczas mojego i Julki szkolenia dosiadowego w Akademii A.A Susłowskich. Tak! to szkolenie zaczęło się od woltyżerki (ja nie umiałam tak stanąć na koniu. Wiecie dlaczego? Bo sobie WYOBRAŻAŁAM, że spadnę…). Wtedy to poczułam ile takie figlowanie może dać! Szkoda, że był to tylko 1 dzień…Więcej na Dosiad nauka na całe życie 🙂

PS III Wiem, wiem. Powierz – ten gościu w nas to rozum i rozsądek. Tak – w wielu sytuacjach tak. Ale w wielu, a przynajmniej dla mnie w wielu, to tylko  wytwór naszej wyobraźni, fikcyjne wyobrażenie, wymyślanie problemów na zapas.

 

Rajd z komarami w plażową pogodę :) Porady rajdowe

Tak – trochę się obawiałam tego rajdu. Jak to będzie w 30 stopniach? Jak konie dadzą radę? A co z komarami? Nocleg miał być tym razem pod chmurką, a nie w agroturystyce, gdzie można po prostu zatrzasnąć za sobą drzwi, zostawiając komary na zewnątrz 🙂

Muszę jednak  powiedzieć, że było lepiej niż się spodziewałam.

Ale od początku.

Jak każdy rajd, wszystko zaczyna się od pakowania i „troczenia”. A to nie łatwe zadanie. Namiot, karimaty, śpiwory, jedzenie – wszystko trzeba umieścić na koniu tak, by podczas kłusów, czy galopów nie obiły konia oraz byśmy nic nie zgubili 🙂

Jak wyglądał nasz koń? Ano tak:

Dwie karimaty (dmuchane – po złożeniu wyglądają jak dwie malutkie rolki, po nadmuchaniu są bardzo wygodne https://www.decathlon.pl/materac-trek-700-xl–id_8493806.html), dwa śpiwory weszły do torby, którą umieściłam za siodłem, na niej położyłam (za radą Andrzeja – naszego przewodnika) namiot dwuosobowy. Namiot i torba były spięte razem i „otulały” siodło – nabrały kształtu banana. Świetnie przylegały do siodła przez co nie zsuwały się, ani w jedną, ani w drugą stronę. Śpiwory i karimaty były mięciutkie więc nie było żadnej obawy, że obiją grzbiet konia. Po bokach oczywiście sakwy (WAŻNE! Pas łączący sakwy musi być włożony między siodło a gąbkę – gąbka oddziela pas od grzbietu konia). UWAGA! Te sakwy były NAJLEPSZE jakie kiedykolwiek miałam (o wiele lepsze niż te opisywanie w Rajd konny – część II Porady rajdowe ) Mają z przodu kieszonkę na wodę. Nie trzeba było, za każdym razem sięgając po wodę, rozpinać sakw. A pić się chciało….Są też idealnej wielkości – większe od tych na poprzednim rajdzie. Idealny rozmiar.

„Troczenie” – co to jest. To sztuka przymocowania „banana” do siodła, sakw, tak by całość nie „latała” podczas jazdy, by nic się nie zerwało, przesunęło, by grzbiet, boki konia były bezpieczne, by ciężar był równo rozłożony.

Poniżej obrazek troka w akcji oraz idealnych sakw 🙂

Jak układamy w sakwach i dlaczego pisałam już w poprzednich poradach ( Rajd konny; część II Porady rajdowe )

Na pewno Was ciekawi, czy da się galopować z takimi tobołkami? Da się – i to całkiem fajnie! Oczywiście wszystko zależy. Jeśli koń jest drobny (jak wiele hucułów) a jeździec dość ciężki, to na pewno nie jest to dobre dla konia. Ale jeśli na koniu siedzi Julka (40 kg) to jak najbardziej! Cały ten ładunek to były wszystkie nasz rzeczy na 2 dni. Mój koń nie miał żadnych obciążeń. W pierwszym dniu głównie kłusowaliśmy ze względu na wysoką temperaturę, ale w drugiem dniu, kiedy to niebo przykryły chmury i zrobiło się chłodniej były i galopy 🙂

Co jeszcze zabierałyśmy? Długie liny. Liny posłużyły do przywiązania koni w nocy do drzew. Na długich linach konie mogły swobodnie chodzić i skubać trawę całą noc.

No to w drogę!

30 stopni a my w drodze na koniu. Szczerze? Ja nie czułam tych 30 stopni. Trasa była urozmaicona. Między innymi szliśmy przez lasy, gdzie panował przyjemny chłodek. Zawsze to powtarzam: „Gorąco Ci, bo jest 30 stopni? Idź do lasu i nie marudź!” Trasa była świetnie dobrana do panującej aury. Po drodze mijaliśmy strumyk, rzekę, jeziorko, gdzie konie mogły schłodzić się, napić się. W jeziorku nawet urządziliśmy prawdziwą kąpiel sobie i koniom 🙂

A komary? Zapobiegawczo opryskałyśmy się szczodrze Brossem. Bross działał dopóki nie zatrzymaliśmy się gdzieś po środku lasu. Tam rzeczywiście nawet Bross nie pomagał. Trzeba było być cały czas w ruchu (stęp wystarczał). Mieliśmy wybór – albo popas w pełnym słońcu, albo w towarzystwie komarów. Wybieraliśmy pełne słońce. A wieczorem na ratunek przyszedł dym z ogniska.

I tu warto zatrzymać się na chwilę. Wieczorne ognisko to super sprawa. Tym lepiej, jeśli służy nie tylko do antykomarowego dymienia, ale też do pichcenia małego co nieco! Andrzej – nasz przewodnik – uwarzył przepyszną, gęstą zupę. Generalnie uwielbiam jak mężczyźni gotują 🙂 Ale ta zupa naprawdę była przepyszna! Mówię Wam zupa gotowana nad ogniskiem na trójnogu to jest to!

No i sam klimat ogniska, rozmów przy nim, bycie razem. Przy ognisku czas się zatrzymuje. Liczy się tylko tu i teraz. Spokój, cisza przeplatane końskimi historyjkami, śmiechem rajdowiczów. Polecam!

Ale zanim rozpaliliśmy ognisko najpierw zajęliśmy się końmi i rozbiciem obozu. Konie na długich linach przywiązaliśmy do drzew, na tyle daleko jeden od drugiego, by nie wchodziły sobie w drogę i nie poplątały sobie lin nawzajem, bo wtedy czekałaby nas nocna pobudka 🙂

Potem układanie sprzętu, rozbijanie namiotów

I tu sekret przespanej nocy! Akurat w tą noc – pełną komarów – bardziej sprawdził się namiot niż hamak, czy spanie na ziemi. Weszłyśmy z Julką do namiotu, zasunęłyśmy suwak i  słuchałyśmy brzęczenia komarów z pełną satysfakcją. Oj komary były na nas złe! Taką ucztę szykowały a tu nici 🙂 Raz tylko zrobiłam błąd przykładając duży palec do ściany namiotu. Komar nie omieszkał wbić się w mojego palca przez materiał… Swędziało!

A przy ognisku cały czas towarzyszył nam „Gruby” (nie wiem skąd ta ksywa to niezwykły koń! Calutki wieczór kręcił się przy nas, przy ognisku. Nie odstępował nas na krok! Zaglądał do gara, „kadził” się w dymie, raz z jednej, raz z drugiej strony. Podobno tak ma. To nie przypadek. Uwielbia ogniska (i towarzystwo ludzi) Raz nawet spalił sobie „wąsy” Gruby nie był uwiązany. Mógł iść gdzie chce. Ale nie! Gruby wędził się z nami. Może mu też dym na komary pomagał?
Wspaniały hucułek!

A o poranku? Wspaniały widok – na konie, na łąki, na las 🙂

A po powrocie – jak to w Stadninie Koni Huculskich w Nielepicach – czekała na nas wspaniała kolacja, na ciepło, zrobiona przez Panią Basię.

Pani Basi jestem wdzięczna jeszcze za jedno. Wiecie co mi poleciła na swędzącą skórę Julki po ugryzieniach komarów? AMOL! Żaden specjał z apteki nie działa tak jak Amol!

Rajd, rajd i po rajdzie. 2 dni wśród przyrody, z końmi. Dajcie się wciągnąć 🙂

Dlaczego nielubiana klacz jest moją ulubioną?

Kiedyś najbardziej lubiłam te konie, które były grzeczne. Grzeczne przy siodłaniu, grzeczne na jeździe (zero wyłamań, wchodzenia do środka ujeżdżalni itp.). Ulubione konie to były te, które chętnie reagowały na moje sygnały. Jak mówiłam „kłus”, to był kłus, jak „galop” – to galop. Unikałam koni „niegrzecznych”. Prawdziwa rekreacja! Człowiek siadał i jechał 🙂 Nie powiem – dalej szanuję takie konie (o ile nie są to konie bezradne, wypalone, poddane – bo takie w rekreacji podobno nie są rzadkością), ale teraz moimi ulubieńcami zostają inne konie. Mianowicie te, z którymi, po trudach, udaje mi się dogadać, z którymi prowadzę trudne dialogi i które uczą mnie pokory, spokoju, braku pośpiechu, drogi nie na skróty.

Ostatnią moją ulubienicą jest Pani F. (będę używać skrótu „Pani F.”, by chronić jej dobre imię 🙂 oraz, ponieważ Klacz F. brzmi głupio). Na początku, gdy zaczęłam ją czyścić (po raz pierwszy w życiu), zachowywała się w miarę „normalnie” (teraz już wiem, że nie widziałam wielu sygnałów, znaków, które mi dawała), ale gdy zaczęłam podnosić jej nogę, by wyczyścić kopyto, wykopała mnie! Powiedziała mi: „Spadaj!”, „Nie siodłaj mnie! Wynocha!”. Zaczęła straszyć zębami, kopać nogą w podłoże, odkręcać się zadem w moją stronę. Serce stanęło mi w gardle i wyleciałam z boksu. Nigdy, przenigdy, nie idę na wojnę z koniem, w szczególności z nieznanym, w zamkniętym boksie (dlaczego – to dłuższy temat – zajrzyjcie do „Jazda konna naturalnie! Co ten koń sobie myśli?”). Zatem stoję przed boksem, serce mi bije, zbieram myśli. Patrzę – idzie mój kolega. Pomyślałam: „Jego wpuszczę na pożarcie Pani F.!” (tak, tak – my, kobiety, potrafimy być wredne!! 🙂 ). Marcin chętnie przyjął wyzwanie. Wszedł do boksu, podniósł nogę kobyle i… historia się powtórzyła. Marcin wyleciał z boksu prosto na mnie (filowałam w drzwiach, czekając, aż Pani F. zacznie go pożerać 🙂 ). Ale Marcin to nie ja – strachajło. Wziął bacik w rękę i z powrotem do boksu. Zamachał bacikiem przed oczami klaczy dwa razy, sięgnął po nogę, utrzymał, wyczyścił. Kolejne nogi (o dziwo) klacz podawała już grzecznie. Sukces! Zaczęłam siodłać Panią F., bacznie ją obserwując. Przy zapinaniu popręgu reakcje powróciły: kłapanie zębami, „tańce” w boksie, tupania nogą. Jakoś we dwójkę z Marcinem daliśmy radę i Pani F. została osiodłana i przygotowana do jazdy. Uff… Moje emocje były w zenicie.

I co dalej? Jak gdyby nigdy nic! Na lekcji, na ujeżdżalni, Pani F. była wzorowa! Co za koń! Co za kłus ćwiczebny, galop!! Pani F. to absolutnie „najwygodniejsza” (wiecie co mam na myśli?) klacz na świecie! Co za wspaniałe, miękkie galopy, ładne skoki przez przeszkody! Miodzio! Cudowne zwierzę 🙂

Po powrocie do domu zaczęłam myśleć i analizować… Nie, nie przychodziły mi do głowy myśli typu: „Małpa jedna, wredna kobyła!”. Przed oczami miałam wyraz jej napiętego pyska, wystraszonych oczu (z widocznymi białkami). Nie, nie chciałam następnym razem wchodzić do niej z batem. Nie chciałam, by poczuła strach, zagrożenie. Czy to jej wina, że tak się zachowuje? Nie. Konie z natury nie są takie i kropka. Według mnie Pani F., z jakiegoś powodu, kojarzy człowieka wchodzącego do boksu ze złem, może bólem (może nie raz dostała porządnie batem?) i dlatego od razu próbuje się go pozbyć. Zapewne kilkadziesiąt razy już jej się to udało, więc dalej z powodzeniem stosuje swoje metody uzyskując święty spokój.

Wykonałam telefon do znajomej „od koni”. „Za każdym razem, jak kobyła pomyśli (podkreślam: pomyśli) o złym zachowaniu, cofnij się o krok! I nagradzaj, jak będzie spokojna, jak będzie grzecznie stała” – poradziła Ewa. „Jasne! Nie dam Pani F. »powodu« do złego zachowania. Będę bardzo powoli robiła to, na co mi pozwoli!” – odparłam w duchu.

Przyszedł czas następnej lekcji. Weszłam do boksu Pani F. Stanęłam sobie w kącie. Pozwoliłam, by klacz obejrzała mnie sobie dokładnie, by to ona się do mnie zbliżyła. Wolnymi ruchami zaczęłam ją czyścić. Jak tylko moja podniesiona ręka sprawiała, że klacz niepewnie zerkała na mnie, opuszczałam ją. Były momenty, gdy ponownie serce zabiło mi szybciej. Odsuwałam się wtedy, opanowywałam emocje (bo przecież koń to czuje, czuje nasz niepokój) i spokojnie, bardzo powoli, wracałam do czynności. Zero szybkich ruchów, zero pośpiechu, zero wprowadzania Pani F. na wyższe szczeble emocji. Zero straszenia, wywoływania złych emocji. Jak tylko odkręcała głowę (myśląc może o kłapnięciu zębami), cofałam ruch. Jak grzecznie stała, to znaczy nic nie robiła, w nagrodę dostawała kawałek chlebka. Nie, nie wszystko od razu było perfekcyjnie! Parę razy Pani F. kłapnęła zębami, ale jednak udało mi się samej, bez użycia presji, siły, we w miarę dobrej atmosferze osiodłać ją.

Czułam się z tym genialnie. I czułam się bezpiecznie! Nie pozwoliłam ani jej, ani sobie działać na wysokiej energii, na wysokich emocjach. W poście Nauka koni przez ciekawość i zabawę pisałam o emocji FEAR (STRACH) i emocji PANIC (PANIKA). Moim zadaniem było nie wywoływać ŻADNEJ z nich. Są to emocje niesłużące nauce jazdy konnej, które stwarzają realne zagrożenie zarówno dla człowieka, jak i dla konia (koń wpadający w panikę w boksie może się pokaleczyć).

Pani F. pozwoliła przećwiczyć mi to wszystko, o czym czytałam, o czym uczyłam się z książek, o czym słyszałam na warsztatach. Uczy mnie języka koni. Dlatego wpisuję Panią F. na moją listę ulubionych kobyłek 🙂 Nie jest wrednym, niewychowanym koniem. Jest koniem mądrym, który nauczył się, po złych doświadczeniach w jakimś momencie swojego życia, jak radzić sobie z człowiekiem. Szanuję ją za to. Szanuję jej strach i obawy. Wchodzę do boksu i chcę jej powiedzieć, że rozumiem ją i chcę, by czuła się przy mnie bezpiecznie. Pani F. uczy cierpliwości, końskiej komunikacji, braku pośpiechu, wglądu w siebie, kontroli swojego ciała, wielkiej empatii i …lista nie ma końca.

Wiele razy zdałam Brązową Odznakę (PZJ). Ba! Nawet Srebrną. Nie na placu, nie przed sędzią, ale przed sobą, w moim sercu. To mi wystarczy 🙂