Cd. historii Wacława – kucyka „jednego jeźdźca”

Dzisiaj na blogu ciąg dalszy historii Wacława. Naprawdę nie spodziewałam się, że będzie ciąg dalszy! Tak bardzo się ucieszyłam, gdy Natalia (nowa właścicielka Wacka) napisała do mnie przez funpage’a jazda konna naturalnie na facebooku. Wacław to koń, z którym Julka (moja córka) ćwiczyła przez rok – informacje o tym znajdziecie tu: Kucyk Wacław i Julia Wacław został „odstawiony” z rekreacji, gdyż kompletnie nie spełniał się w tej roli kopiąc, ponosząc, nie słuchając jeźdźców… Zrobiło mi się ciepło na sercu słysząc, że Wacco (to jego obecne imię) nie przeszedł na emeryturę, tylko tworzy następną, udaną relację z nową właścicielką. Jak się okazuje (przeczytacie poniżej), nowa właścicielka SAMA musiała zapracować sobie na dobre traktowanie 🙂 Wacław – podobnie jak Julię, testował ją niemiłosiernie, próbując robić to co chciał ON. Wacco to koń „jednego jeźdźca”. Koń „jednego jeźdźca” to koń inteligentny, szybko się uczący, dominujący, mający własne zdanie, wykorzystujący swoją wiedzę o ludziach 🙂 Koń, który raz nauczywszy się, że jeźdźca można pognać stosując kilka sprawdzonych metod, będzie je stosował do końca życia.

Takie konie nie mają prawa bytu w rekreacji. Za to przecudownie mogą się sprawdzić w rękach JEDNEGO właściciela. Wacław jest szczęściarzem! Dobra decyzja stajni zaowocowała tym, że teraz jest w dobrej formie, ma co robić, rozwija się, NIE NUDZI SIĘ, ma kogoś kto go kocha i naprawdę o niego dba. Uwierzcie mi – za wczesna emerytura dla konia wcale nie jest fajna. Konie nie lubią nudy!

Posłuchajcie jak dalej potoczyła się historia Wacława:

„Witam wszystkich serdecznie! Jest mi niezmiernie miło, że mogę napisać parę słów na bloga prowadzonego przez Panią Elę 🙂

Jestem Natalia, mam 20 lat i wraz z moim kuzynem Konradem jesteśmy nowymi właścicielami kuca Wacco, wcześniej znanego w stajni „Na Zielonej” (i tu na blogu) jako Wacław.

Ale może od początku…

Po trudnych osobistych przeżyciach i dwóch latach przerwy w jeździe konnej wróciłam do jazdy w maju 2020 roku – do ośrodka jeździeckiego Progres w Proszowkach, gdzie od dawna mieszkała część mojego serca.

W tym właśnie czasie na Wacława natrafił Konrad i parę tygodni później skontaktował się ze mną.

Dowiedziawszy się o kucu, nie zastanawiałam się ani chwili i na drugi dzień po rozmowie z Konradem postanowiłam pojechać i obejrzeć Wacka.

Pamiętam jak dziś nasze pierwsze spotkanie – na przywitanie dałam mu jabłko, do którego zjedzenia przekonał się dopiero po chwili.

Na pierwszym spotkaniu sprawdzałam, jak będzie się zachowywał przy czyszczeniu, głaskaniu, a także na lonży.

Wtedy też pierwszy raz kuzyn oprowadził mnie na kucu – chciałam zobaczyć, jak będzie reagował na jeźdźca, wiedziałam wtedy tylko tyle, że dawno nie miał nikogo na sobie (*sprostowanie autorki: miał Julię – ale tylko raz w tygodniu, a czasem rzadziej, gdy pracowała z Wacławem z ziemi).

Potem zostaliśmy sami, zrobiłam mu lonżę, na której już zrobił mi pokaz swoich umiejętności, czyli wyrywania się, szarpania i ogólnie… było ciężko.

Po lonży wzięłam go na trawkę i głaskałam. Widziałam, że ten kuc ma charakter, a ja nie mam doświadczenia w pracy z ziemi, zdawałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Ba! Będzie nawet ciężko!

Ale decyzja była tylko jedna i natychmiastowa – Wacław zostaje w moich rękach. I tak spełniło się moje marzenie o posiadaniu swojego konia. Ale czy było kolorowo? Nie, to był tylko zarys kolorowymi kredkami tego, co będzie nas czekać.

Już od następnego dnia zaczęliśmy po prostu ze sobą przebywać, chodziliśmy na spacery w piękne, malownicze miejsca, spędzaliśmy czas na soczystej koniczynie i zaczęliśmy pracować z ziemi, ale czy „pracować” to dobre słowo? Ja sama, z własną intuicją i tym, co pokazuje mi Wacław, uczyłam się lonżować konia, uczyłam się z jego zachowań, metodą prób i błędów, w ten sposób poznając go cały czas. Odwiedzały nas też moje koleżanki, które nie tylko pomagały w ogarnięciu podstawowych rzeczy, takich jak nałożenie siana, ale też podpowiadały, co robię źle i co można by zrobić inaczej.

Miałam bardzo niewiele sprzętu, więc na takie rzeczy jak ogłowie, wędzidło, siodło trzeba było trochę poczekać.

Kiedy doszło do nas wędzidło z ogłowiem, zaczęłam lonżować na nim Wacka, licząc, że zmieni to coś w jego zachowaniu, czyli pomoże na wyrywanie się i szarpanie. Był to jedyny wtedy sposób, by sobie jakoś z nim poradzić, ponieważ nie mamy hali, a wtedy nie mieliśmy nawet ujeżdżalni, więc nie chciałam, by dla kuca świetną zabawą było ciągnięcie mnie po ziemi na lonży 🙂

Po systematycznej, codziennej pracy na lonży kucyk zaczął zrzucać brzuszek i zaczęłam robić pierwsze kroki, żeby móc na niego wsiadać. Czy było łatwo? Oczywiście, że nie. Zaczęłam od małych kroczków, takich jak przyzwyczajanie go do mojego ciężaru na tak zwanego  Indianina, czy przełożenie nogi – i za wszystko bardzo go chwaliłam.

Wtedy ja także się uczyłam – widząc konia, którego trzeba uczyć tak podstawowych rzeczy. Byłam bowiem przyzwyczajona do wsiadania na stojące nieruchomo, szkółkowe konie…

Ćwiczyłam swoją cierpliwość i poznawałam świat koni na nowo, świat ich psychiki, świat wykraczający poza 45-minutową jazdę w kółko.

Po tych ćwiczeniach – oczywiście z pomocą osób trzecich – udało mi się wsiąść na Wacława. Cholernie kręcił się przy wsiadaniu i niemożliwością było, by samemu z niego zsiąść.

Jak zaczęły się nasze jazdy wierzchem?

Po parę minut stępa, a później kłusa na oklep, czekając na siodło i popręg. Tylko po parę minut, żeby go nie przemęczać, stopniowo zwiększając czas przebywania na grzbiecie. Wtedy też zaczynał się proces spajania nas w jedno… tak jak mówię – zaczynał.

Zaczynały się też nasze pierwsze tereny, na których zawsze ktoś musiał iść obok nas, bo inaczej nie było możliwości gdziekolwiek bezpiecznie dotrzeć.

Czasem nawet z opresji ratowała mnie sąsiadka staruszka, kiedy Wacław miotał mi się na środku ulicy. Dla mnie – dla osoby bojącej się terenów – było to dodatkowo stresujące.

Dużo czasu spędzaliśmy na SPA, które robiłam mu regularnie. Dbanie o jego sierść, kopytka, ogon i grzywę było dla nas obu, mam nadzieję, relaksujące. I nadszedł w końcu przełomowy moment, czyli ścięcie grzywy na irokeza, w którym do dziś jest mu cudownie i odejmuje mu to 10 lat 🙂

Tak właśnie Wacław otrzymał nowe imię. Nadałam mu imię, które teraz symbolizuje także jego nowe życie u boku swoich nowych ludzi. Jego imię to Wacco. Od początku tak bardzo mi się spodobało, brzmi podobnie, ale moim zdaniem dużo lepiej!

Chwilę później mieliśmy już skompletowany cały sprzęt i przeszliśmy przez naukę spokojnego stania przy wsiadaniu. Uwierzcie – to, że mogłam na niego wsiąść sama, bez niczyjej pomocy, do dziś uważam za duży sukces.

Jeździliśmy 5 razy w tygodniu, robiąc małe, a czasem większe postępy. Pierwsze tygodnie skupialiśmy się na pracy, głównie nad kłusem, który był szybkim wożeniem mnie po placu.

Doczekaliśmy się także naszej ujeżdżalni, która była duża i bardzo usprawniła naszą pracę, bo po różnych upadkach przynajmniej nie musiałam szukać Wacco po wsi, co wcześniej nieraz się zdarzało 🙂

Pracując nad stepem i kłusem, borykaliśmy się także z wieloma buntami i ponoszeniami ze strony kucyka. Bardzo mnie testował, na szczęście z czasem coraz mniej.

Dla mnie jako osoby, która panicznie bała się skakać, było ogromnym przełomem, kiedy po pewnym czasie zaczęliśmy próbować razem hopsać. Zaczynaliśmy od małych drążków, potem stawialiśmy sobie poprzeczkę coraz wyżej i wyżej – i jestem mu za to wdzięczna całym sercem, bo to dzięki naszemu zaufaniu do siebie przełamałam się i już nie boję się skakać, a nawet to lubię!

Tak można by pisać godzinami… No dobra, ale co z nami teraz?

Teraz mamy trenera, który przyjeżdża do nas 2-3 razy w tygodniu. Odpuściliśmy sobie skoki na rzecz pracy ujeżdżeniowej. Bardzo fajnie opanowaliśmy stęp i kłus, a także figury w obu tych chodach. Teraz wzięliśmy się porządnie za galop, w którym również główną przeszkodą jest moja głowa, ale wiem, że razem damy radę. Nauczyliśmy się także zwrotów na przodzie i zaczęliśmy całkiem nową pracę z ziemi – bardziej, hmm, naturalną.

Naszą pracę ubarwiamy także o galopy interwałowe na łąkach oraz ćwiczenia zadu na różnych górkach 🙂

Reasumując cały mój wpis, Wacco to najlepszy kuc, na jakiego mogłam trafić – najlepszy i najbardziej wymagający nauczyciel, który uczy mnie nie tylko jazdy konnej, ale także cierpliwości, spokoju i tego, jak wspaniałe po prostu spędzać czas z koniem na spokojnych spacerach w teren czy na trawkę tylko we dwoje.

Czy udało nam się zespolić w jedność? Myślę, że w dużej części tak, teraz codziennie wita mnie radosnym rżeniem i to chyba najlepsza nagroda, na jaką mogłam liczyć po tylu miesiącach wspólnej ciężkiej pracy!

Dziękuję Ci, Wacco!

Wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć „nowego” kuca Wacco, serdecznie zapraszamy! (kontakt do Natalii: 669 869 209, facebook Nati Augustynek)

Koń pędzi? Popuść wodze!

Koń pędzi? Popuść wodze!

Dużo, dużo, dużo czasu zajęło mi, by nauczyć się popuszczać wodze (a nie je ciągnąć!) w chwili gdy koń zaczyna ponosić.

Przeprogramowanie naszych (a więc i moich) wrodzonych odruchów jest bardzo trudne.

Chcę dzisiaj o tym napisać – o tym, jak trudno jest nam oddać wodze, nie zawieszać się na wędzidle, a jak ważne to jest, by się tego nauczyć.

Wiem. Też uważałam, że to nielogiczne, niemożliwe. „Jak to? Koń wyrywa się, chce gnać, a ja mam »oddać« wodze?? Przecież jedyna metoda to uwiesić mu się na pysku i nie pozwolić biec!”. Przecież tak się zatrzymuje konia…

Wyjaśniam zatem. Nie – nie jest to dobra metoda. Co więcej, to najgorsza metoda. Dla pyska konia, dla jego psychiki… i często bardzo niebezpieczna dla Ciebie, jeźdźcu.

Jeśli ćwiczymy na ujeżdżalni i chcemy zwolnić chód konia, to dajemy mu LEKKIE sygnały, IMPULSY na wędzidle (lub kantarku). I koń zatrzymuje się (dla uściślenia. Konia powinno zatrzymywać się dosiadem i energią  – ale to już wyższa szkoła jazdy i odrębny temat. Dla początkujących – abstrakcja). Ale gdy koń spanikuje, wpada w bardzo szybki galop, gna, to nasze zaciśnięcie się na jego pysku, ciągnięcie za wodze, tylko pogarsza sprawę. Ma to związek z wrodzonym instynktem koni: koń naciska na źródło bólu (ten instynkt opisałam dokładnie w książce „Jazda konna naturalnie! Co ten koń sobie myśli?”O książce – zapraszam do zgłębienia). Jeśli wędzidło mocno naciska na jego pysk, to pysk „chce” naciskać na wędzidło. W efekcie koń gna. Człowiek przez lata nauczył konie odpowiedniego reagowania na wędzidło, wyciszenia tego instynktu (odejście od źródła bólu, nienaciskanie na źródło bólu). Gdy dajemy impuls na wędzidło, koń rozumie (to znaczy – wyszkolony koń rozumie), że ma się zatrzymać i działa (tak naprawdę) wbrew instynktowi. Ale często w momencie stresu czy paniki wrodzony instynkt „odpala”, nie da się go opanować. Koń zapomina, że ciągnięcie za wodze oznacza „zatrzymaj się”. To bardzo ważne, byśmy o tym wiedzieli, rozumieli ten instynkt i NAUCZYLI się odpowiednio reagować.

Jest wiele koni, które nie są dobrze przygotowane do pracy na wędzidle. Na pewno wiele razy na ujeżdżalni spotkałeś się z „gnającymi” końmi, ponoszącymi. Koń, mimo że człowiek pociąga za wodze, nie chce zwolnić, przyspiesza. Tu działa to samo. Ten koń, mając w pysku wędzidło, które sprawia mu ból czy choćby dyskomfort, chce na nie naciskać i rwie się do przodu, „goniąc” wędzidło. Lub – pod wpływem emocji bądź stresu – zapomniał, jak reagować na wędzidło (dla wyjaśnienia – ciągnięcie za wędzidło nie jest jedynym powodem takiego zachowania konia).

Dłuuuugo musiałam odblokowywać swój wrodzony instynkt, by w takich chwilach – chwilach poniesienia (najczęściej w terenie) – oddać mu wodze. Długo zajęło mi przyjęcie innej strategii zatrzymania go: wprowadzanie konia na koło, uginanie łba, ROZLUŹNIENIE się, rozluźnienie w świadomy sposób swoich nóg (które z pewnością się zacisnęły!!), oddychanie.

Wiem, zanim będziesz w stanie to zrobić, upłynie wiele czasu. Ale nie martw się, przyjdzie moment, gdy będziesz gotowy. Będziesz wiedział, że koń – z zasady – nie chce biec, nie chce pędzić. To bardzo nieekonomiczne, nieopłacalne dla niego. Koń nie chce niepotrzebnie spalać swojej energii. Koń chce się zatrzymać jak najszybciej, gdy tylko poczuje, że nic mu nie grozi. Będziesz kiedyś gotowy, by mu tam, z siodła, z grzbietu, powiedzieć (przez rozluźnione nogi, spokojny oddech, ODDANIE WODZY), że wszystko jest OK i że to był tylko bażant 🙂

Tak, nie raz czułam na plecach i ramionach wszystkie mięśnie po jeździe. Czułam mięśnie, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Te zakwasy były po lekcjach czy terenach, gdy ciągnęłam wodze – w panice, gdy chciałam zatrzymać konia i instynktownie zawieszałam mu się na pysku. Wiecie, jaką siłą musiały działać moje ręce? Jakie ta siła miała przełożenie na pysk konia? Naukowcy zrobili badania potwierdzające, jak wiele bólu może sprawić wędzidło w dłoniach… nawet dziecka. O tych badaniach po raz pierwszy dowiedziałam się z kursu JNBT (Jazda Naturalna Bez Tajemnic) i naprawdę zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ile bólu sprawiamy koniom z naszej niewiedzy, braku umiejętności… Bo nie ze złej woli. Głęboko w to wierzę!

Więcej o mojej pracy nad „humanitarnym” zatrzymywaniem konia, o tym jak zaczęłam reagować NIE  paniką na panikę konia, już za dwa tygodnie. Ciąg dalszy nastąpi (to znaczy więcej przykładów z życia wziętych 🙂 (tu Cd. „Koń pędzi? Popuść wodze!”

PS Myślę, że to najtrudniejsza umiejętność jaką każdy instruktor stara się nauczyć swoich podopiecznych. Chyba nie ma trudniejszej…

PS Zdjęcie zrobione podczas rajdu na Ukrainie (Część I – fotorelacja z rajdu konnego na Ukrainę (Bukowina Północna) – 17-24 października). Ponieważ nie ma zdjęcia siebie pędzącej na koniu, to wklejam zdjęcie poprzedzające pędzenie na koniu… 🙂

Ela Gródek