Aż mi majtki… weszły

Taki był galop! Taki stateczny, równy… biodra posuwały się od tyły do przodu, od tyłu do przodu, aż mi majtki… weszły . To dzięki Arszenikowi. Arszenik nazywany jest Panem Profesorem. Ma 23 lata i mimo swojego podeszłego (jak na konia) wieku jest przebojowym, energicznym dziadkiem. Co za koń! Z jaką chęcią idzie. Człowiek pomyśli a Arszenik już to robi! Co chwilę w głowie miałam myśl „łołooo dziadku, zwolnij, nigdzie się nie śpieszymy!. Co za zaangażowanie w lekcje!”. Dziadek jeździ przeważnie z hucułami. Dlatego dziadkowi należą się podwójne oklaski, bo nie dał się zepsuć przez „złe” towarzystwo. Ciągle tryska energią. Do hucułów nic nie mam… wręcz przeciwnie, wiele mnie uczą, ale trzeba przyznać, że często nie chodzą tak żwawo. Temat hucułów zostawiam na inny raz . Arszenik – nie ważne kogo ma na grzbiecie… zawsze daje mu najwspanialszą, pokazową lekcję jeździectwa klasycznego . Na Arszeniku człowiek myśli, że trochę już potrafi jeździć konno… .

P.S Nie dodaję żadnego zdjęcia w tym poście… bo nie mam zdjęcia ani Arszenika… ani majtek :).

Jak z Japończykami..

Ostatnio w pracy miałam gości z Japonii. Z kulturą japońską zetknęłam się już na studiach. Zafascynowała mnie. Napisałam pracę dyplomową o różnicach kulturowych między wybranymi krajami, między innymi o Japonii. Byłam 2 razy w Japonii, przeczytałam sporo książek.

Ale wracając do tematu. Przebywając w towarzystwie moich japońskich gości przyszła mi ciekawa myśl do głowy… Przy Japończykach zachowuję się jak… przy koniach!

Po pierwsze: nie gestykuluję. Nadmierna gestykulacja jest absolutnie zbędna w komunikacji japońskiej, po drugie: nie patrzę w oczy, raczej zerkam, witając się spuszczam wzrok (i przy okazji kłaniam się nisko). Wpatrywanie się bowiem w drugą osobę w Japonii uznawane jest za zbyt śmiałe. Po trzecie: mówię stonowanym głosem, nie śmieję się szczerze (a uwierzcie mi potrafię). Wszelkie „głośne” zachowania uznawane są za niegrzeczne. Po czwarte: obserwuję ich zachowanie i próbuję „czytać” co chcą mi przekazać, bo przecież nie znam ich języka i jedyną bezpośrednią formą komunikacji (bo nie mówię tu o komunikacji z pomocą tłumacza)jest „mowa ciała”.

A jak jest w stajni? Nie wymachuję rękami, staram się poruszać powoli, statecznie, jak to określił Monty Roberts „jak w smole”. Nie krzyczę, mówię o ton ciszej. Nie patrzę koniowi w oczy tylko zerkam ukradkiem. Obserwuję go – jego uszy, oczy, ogon, nogi, postawę (by odczytać co chce mi powiedzieć). Wiem bowiem, że tak z nim „rozmawiając” mam większą szansę by mi zaufał, by uznał, że jestem z jego stada. Konie mają przecież własny język, własną „kulturę”. Chcesz by dobrze czuły się w Twoim towarzystwie? Musisz mówić ich „językiem”… Dokładnie jak z Japończykami.

Tak sobie myślę, że może nie bez przyczyny zainteresowałam się i kulturą japońską i końmi? W sumie jest tu jakiś wspólny mianownik! Myślę, że zafascynowała mnie (między innymi) właśnie ta różnica w komunikacji. Mój język jest głośny, pełny gestów, śmiechów i spojrzeń prosto w oczy… Ich – kompletnie odwrotny. Chcąc być szanowaną, dobrze zrozumianą przez konia, czy Japończyka, muszę zmienić swój sposób komunikacji. I chyba to mi się tak podoba .

A jeśli jeszcze nie mogę wyjechać na rancho w Argentynie..

(w nawiązaniu do postu z dnia 26 stycznia „Western by Ela Gródek”)

…to idę do stajni na Zielonej. Jest blisko mojego domu. Są konie..nic więcej nie potrzeba. Kiedyś myślałam, że jedyną przyczyną pójścia do stajni są lekcje z instruktorem. Poza tym, nie ma tam nic ciekawego do roboty..Prawda?. Często obserwowałam tzw. „wolontariat” czyli młodzież, dzieci, które przychodzą do stajni, by pomagać za darmo. Dziwiłam się: „Czy nie zanudzają się?” ..jak ja mało rozumiałam… Teraz wiem, że KWITESENCJĄ (podstawą) jeździectwa jest kontakt z koniem, po prostu bycie przy nim.

Każdy kontakt z koniem przybliża mi jego naturę, jego reakcje, instynkty, sposób komunikowania się. Każdy kontakt z koniem po prostu oswaja mnie z nim. A tego właśnie mi brakuje. Pewną wiedzę teoretyczną o naturze końskiej mam – czego wyrazem jest moja książka – ale teoria bez ciągłej praktyki nic nie daje. Godzina jazdy w tygodniu to mało… Na razie musi wystarczyć, bo moim priorytetem absolutnie jest rodzina. Nie chcę spędzać czasu z końmi kosztem czasu spędzonego z dziećmi i mężem. Ale jak mam dodatkową godzinkę to…myk do stajni. Biorę konia na kantarek sznurkowy, idziemy sobie na ujeżdżalnię i ćwiczymy. Ja konia, koń mnie :). Oswajam się z koniem, ćwiczę z nim komunikację. Zadaję pewne ćwiczenia i sprawdzam czy mnie zrozumiał, czy domyślił się o co mi chodzi. Idziemy do przodu małymi kroczkami, bez przemocy, bez agresji, bez gniewu. Staram się mieć w pamięci ruchy, reakcje Monty Roberts’a, czy Pata Parellego i je powtarzam (zerknijcie na filmiki na youtube). W ten sposób ćwiczę pewność siebie. Opanowuję chwile zachwiania, chwile strachu (a takie bywają). Bez tych umiejętności nie da się pójść dalej w jeździectwie. Głównie zatem ćwiczę siebie

Staram się też pamiętać słowa Parellego: „Pamiętaj! To ma być zabawa dla konia i dla ciebie!” . Uwielbiam tego gościa (Pata) !

Zatem zero „spinki” i uśmiech na twarzy!

Ten czas w stajni to czas PRACY NAD SOBĄ SAMYM. To przyglądanie się własnym emocjom i nauka opanowywania ich  Polecam!

Brak talentu???

Tak ..dzisiejsza lekcja była..trudna?..przygnębiająca?..nieudana? Nazwiesz ją ja chcesz :). To niesamowite jak my mało rzeczy kontrolujemy (a zdaje nam się, że kontrolujemy!!) Dzisiaj na przykład instruktorka ciągle musiała zwracać mi uwagę na „latające” nogi (posuwające się stopy w przód i w tył). Między Bogiem a prawdą nie jest to problem tylko dzisiejszego dnia.. Mam trudność w trzymaniu nóg w jednym miejscu przyłożonych do boku konia w kłusie. Najgorzej, że w ogóle tego nie widzę i nie kontroluję. Wiem o tym, bo od czasu do czasu zbieram tego typu uwagę od instruktora. Od czego to zależy? Od lepszego czy gorszego dnia? Od konia? (mam wrażenie, że im niższy tym gorzej) czy od strzemion?. Jak stępuję wydaje mi się, że mam równe strzemiona i że są dobrej długości. A potem w kłusie zaczynam czuć, że coś nie gra..Czuję, że te nogi „szukają” tych (być może) za długich strzemion i latają to tu to tam. Poza tym często jest mi po prostu niewygodnie.. Więc te nogi, wg mnie, rekompensują jakąś niewygodę w dosiadzie. Kiedy się to zmieni??? Kiedy opanuję „latające nogi” ?????? Kiedy ja to przeskoczę????? Czasem ogarnia mnie przygnębienie i wątpliwość. Może do jazdy konnej trzeba mieć po prostu talent??? Przynajmniej ciut talentu! Którego ja nie mam!! ? Zatem mimo chęci i wiedzy nie jestem w stanie poprawnie jeździć i nigdy nie będę..czy to prawda?? …z drugiej strony… trudno – i tak kocham konie i będę jeździć 🙂

P.S. Muszę wybrać się na szkolenie z dosiadu.. Podświadomie myślę, że pomoże ono w „latających” nogach .. 🙂

Nerwówka

Ostatnio, zaraz po pracy, zaplanowałam wyjazd do stajni, by trochę popracować z koniem z ziemi. Na szczęście mam zaprzyjaźnioną stajnię i mam taką możliwość. Fajnie, że menedżer stajni też jest zdania, że lepiej jak koń pobiega ze mną na ujeżdżalni niż ma siedzieć w boksie i dumać… Jak wiemy z takiego dumania, a raczej z nudy, nic dobrego nie wynika.. To właśnie zbyt długie przebywanie konia w boksie jest częstą przyczyną narowów (tzn złych zachowań koni).
Ale wracając do tematu. W pracy miałam dzień pełny emocji..raczej tych niepozytywnych. Musiałam szybko rozwiązać wiele spraw. Wykonałam mnóstwo telefonów, wysłałam mnóstwo emaili…”Uff – udało się zrobić wszystko na czas!”. Szybko zamknęłam komputer. W pośpiechu zjadłam, a raczej wlałam w siebie zupę i wio do stajni. Wiedziałam, że moje ciało dalej jeszcze „nie wyszło z pracy”. Cały czas byłam „nabuzowana”. Zanim zatem weszłam do boksu posiedziałam przed stajnią. Oddychałam głęboko..wdech..wydech..wdech..wydech. Czekałam jak moje ciało wyciszy się, jak zejdzie adrenalina..jak poczuję rozluźnienie w mięśniach. Wiedziałam, że wchodzenie w takim stanie odbije się na naszej „lekcji”. Moje spięcie udzieliłoby się koniowi. Na 100%!!! A potem jego spięcie udzieliłoby się mi .. i tak koło by się zamknęło.
Zatem wyciszyłam się..powolutku weszłam do boksu. Ciepło bijące od konia, dotyk mięciutkiej sierści, witający mnie pysk ostatecznie wygnały napięcie całego dnia. Uśmiechnęłam się do siebie w pełnym szczęściu 🙂
Konie nauczyły mnie świadomości moich emocji, zauważania tego czy jestem spięta, nerwowa, podrażniona czy szczęśliwa i zrelaksowana. Ta wiedza oraz wiedza jak opanowywać własne emocje bardzo przydaje się także w życiu codziennym…:)